czwartek, 30 kwietnia 2015

Evree, MAXREPAIR Regenerujący krem do rąk

I kolejny raz, kiedy nie byłam w stanie zrobić czegokolwiek przez ostatnie dni. W weekend muszę nadgonić i napisać recenzje na zapas, żebym miała co publikować, gdy bezsilność i zmęczenie znów dopadnie. Dzisiaj przychodzę do was z recenzją kremu, który już jest na wykończeniu, a ja w końcu wiem co o nim powiedzieć. No to kto ciekawy jak się spisał krem evree?


Krem zamknięty jest w tubce na klapkę, która nie psuje się, nie odłamuje, ani też nie sprawia problemu przy otwieraniu (nie złamiemy paznokci). Opakowania produktów Evree mają przyjemną szatę graficzną. Na tubce napisane są wszelkie ważne informacje, które nie zmazują się pomimo noszenia w damskiej torebce.


Jeszcze raz z tego miejsca muszę pogratulować producentom, Krem ma bardzo dobry skład, oparty na triglicerydach, glicerynie, moczniku, oleju migdałowym, wosku pszczelim, masło shea, olej avocado, olej sojowy, olej arganowy, panthenol oraz allantoina. Tak bogaty skład pozwala działać naszemu kremowi. A pragnę przypomnieć, że nie jest to drogi krem!


Zapach jest bardzo przyjemny, wchodzący w nuty kwiatowo/słodkie, jednak przełamane kremowatością zapachu : ) Utrzymuje się przez kilka chwil na dłoniach. Mi nie przeszkadza, a w sumie mogę uznać, że pomaga w zużywaniu nawet. Co do konsystencji to nie nazwałabym go gęstym kremem, raczej takim średnio gęstym. Łatwo się go aplikuje, rozprowadza. A także szybko się wchłania. Wystarcza na dość długi czas, co dla większość jest zapewne dobrą wiadomością. 


Cena tego kremu nie przekracza 10 złotych, a w promocjach znajdziecie go nawet za coś ok. 5 złotych. Dostępny w większości drogerii, a na pewno w Rossmanie!  Myślę, że jak na taki skład to jest niewiele. I kolejny raz zaznaczę, że jak widać można za niską cenę dać do kosmetyku coś wartościowego!


Pierwsze co muszę zaznaczyć to fakt, że początkowo zawiodłam się na nim.  Wydawało mi się, że jeśli jest dla bardzo suchych rąk to będzie bardziej regenerujący. Jednak znam kilka kremów, które z bardzo wysuszonymi dłońmi radzą sobie lepiej. Jednak doceniłam go, gdy zaczęłam wrzucać go do torebki. Dzięki szybkiemu wchłanianiu się i nie pozostawianiu powłoczki na dłoniach pozwalał na wielokrotne smarowanie dłoni. I właśnie w momencie stosowania go często dłonie zaczynały być lepiej nawilżone i lepiej wyglądały. Nie jest to krem, który by np. u mojej mamy się sprawdził, bo byłby dla niej za lekki. Jednak jest to dobry krem do torebki, czy też na szybko, a regularnie stosowany przynosi rezultaty. Czy kupię go ponownie? Raczej nie, bo nie pomógł mi w takim stopniu jakbym chciała, a jeśli chodzi o kremy torebkowe to lubie je często zmieniać. 

A jak u was się sprawdził ten krem? A może macie swojego ulubieńca, z którego już nigdy nie zrezygnujecie? Dajcie znać, a ja tymczasem lecę. Niestety u mnie majówka w pracy więc bez szału : )

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Savon Noir, czyli czarne mydło w akcji

Przepraszam was najmocniej za moją nieobecność, jednak praca w nocy, a w dzień uczelnia lub kończąca się szkoła kosmetyczna + nauka do obrony na biochemii to dla mnie stanowczo za duże wyzwanie. Obiecuję, że od 10 maja będę częściej pisać! Dzisiaj przychodzę do was z moim ulubieńcem od paru miesięcy, czyli czarne mydło! Ciekawe, czemu je tak pokochałam?




Czarne mydło zapakowane jest w prosty plastikowy słoik, zamykany metalową nakrętką. Szata graficzna jest prosta, kojarząca się z Marokiem, dzięki typowo marokańskim deseniom. Naklejka po czasie, delikatnie mi odskoczyła, ale nie jest to przeszkoda. Jest napisany skład, opis produktu po Polsku. I nic mi nie brakuje. Oczywiście nie wyobrażam sobie innego typu opakowania, dla tego produktu.


Skład prosty, krótki, 100% naturalny woda, oliwa z oliwek oraz regulator pH, dzięki czemu mamy mydło. Czego chcieć więcej? No ideał składowy!


Nie ukrywam, że zapach do tych przyjemniejszych nie należy. Jednak mydło nie jest po to by pachnieć, a działać. Z czasem się przyzwyczaiłam i nadal uważam, że i tak ładniej pachnie niż mój drugi mydlany ulubieniec czyli mydło Aleppo. Konsystencją, ani kolorem nie zachęca. Niestety wygląda jak zielony, gęsty smar. Dzięki temu jest niesamowicie wydajne! No i tutaj ogromny pozytyw, bo mydło to wystarcza mi na spokojnie 5-6 miesięcy użytkowania do samej twarzy.


Moje mydło jest ze sklepu Marokosklep i tutaj kosztuje niecałe 26 złotych, co przeliczając na wydajność daje ok 5 złotych na miesiąc! Jednak wiem, że znajdziecie inne opcje czarnych mydeł w innych sklepach, ale nie ręczę czy są równie dobre! Bo raz już miałam czarne mydło i mnie bardzo zawiodło!


A teraz najważniejsze, czyli działanie! Już wiecie, że ja w produkcie jestem zakochana. Wiecie również, że w swojej pielęgnacji twarzy stawiam na dokładne oczyszczanie (bez użycia SLS/SLES) oraz silne nawilżanie. Ta kombinacja pozwala  mojej mieszanej skórze na pozostanie w stanie idealnym i z ograniczonym przetłuszczaniem. Skóra skłonna do wyprysków, a jednak trzymam ją w ryzach. Mydło to prócz swojej niesamowitej wydajności ma szereg innych zalet. Jest to ideał jeśli chodzi o mycie twarzy! Nic (prócz mydła Aleppo) nie wyczyści wam wszystkiego co na waszej cerze się nagromadziło. To świetna alternatywa, dla zabieganych, którzy nie mają czasu na peeling. Ja zostawiam czasem to mydło na ok 5-10 minut, dzięki czemu moja skóra jest świetnie wygładzona! Wszystko to zawdzięczamy dzięki temu, że mydło to ma właściwości takie jak peeling enzymatyczny. Skóra po użyciu jest miękka, gładka i aż skrzypi od czystości! A przy tym jej nie wysusza i nie powoduje uczucia ściągnięcia, co jest niesłychanie ważne dla mnie! Mydło używam głównie po ciężkim dniu, gdy zależy mi na tym również, by skóra lepiej wypoczęła oraz wchłonęła dobrodziejstwo kremów, czy też olejków. Jestem pewna, że do niego wrócę, bo to świetny zamiennik dla mydła Aleppo.

Miałyście to mydło? Polubiłyście? A może jesteście jego przeciwniczkami? Dajcie znać, a ja uciekam do pracy : *

piątek, 24 kwietnia 2015

OPI, The Power of Pink

Ostatnio na blogu za bardzo nie widać, że mam obsesję na punkcie lakierów. Jednak jestem na etapie, gdy uważam, że przesadziłam z zakupami przez ostatnie dwa lata i staram się ograniczyć. No cóż... Co prawda, źle nie jest bo na targach kupiłam zaledwie 3 buteleczki, ale zawsze! Dzisiejszy bohater to efekt właśnie targowych zakupów. A cena 12 złotych powiedziała do mnie MAMO JESTEM TWÓJ. Czy faktycznie to był dobry zakup? Czy faktycznie warto było?  Zobaczcie i przeczytajcie same : ) (mam nadzieje, że zauważycie że co raz lepiej wychodzi mi malowanie paznokci ^^)


Na początek może dane techniczne. Lakier jest w przeuroczej butelce o pojemności 15ml. Zakrętka jest udekorowana wstążeczkami, które symbolizują walkę z rakiem piersi. Lakier ten wchodził w skład edycji limitowanej OPI Pink Of Hearts w 2014 roku. 


Lakiery OPI mają świetne pędzelki, wygodnie się nimi maluje. Nie są za szerokie, ani też za wąskie. Włosie wykonane z elastycznego materiału. 


Lakier w buteleczce jak wcześniej przeczytałyście mnie zauroczył. Na następny dzień oczywiście od razu musiałam nim pomalować paznokcie. I wtedy czar prysł.. Lakier okazał się mało kryjący. Do efektu uzyskanego na zdjęciach potrzeba było 3 warstw, a jak widzicie końcówki i tak prześwitują!


 Bazą lakieru jest różowo-transparentny lakier, a w nim zatopione multum białych matowych i różowych błyszczących dużych rombów. Oprócz tego są też malusieńkie drobinki różowego brokatu. Całość daje w buteleczce przesłodki widok!


  Drobinki nakładają się w miarę równomiernie i nie ma problemu, by je wyłowić. Jednak baza lakieru jest na tyle mleczna, że każda kolejna warstwa delikatnie zmniejsza widoczność drobinek z warstwy poprzedniej. Jednak efekt końcowy jest całkiem przyjemny! I jak widzicie przypomina mi delikatnie shake truskawkowy!



 Uważam, że lakier ten lepiej się sprawdzi na jasno różowej bazie, np Fiji, co muszę koniecznie sprawdzić! Napisałam wam, że po pomalowaniu przestał mi się podobać ten lakier. Jednak z godziny na godzinę moja miłość do niego rosła. I gdy go zmywałam wiedziałam, że nie ostatni raz u mnie gości.


U mnie na paznokciach wytrzymał 3,5 dnia, co jak na OPI to wspaniały wynik. Dodam, że  u mnie lakiery nie trzymają się zwykle dłużej niż właśnie ten czas (wyjątkiem jest Essie). Możliwe, że gdybym kupiła lakier w pełnej cenie czyli 50/60 złotych to zadowolona bym nie była. Ale w sumie za 12 tak jak go kupiła to nie jest źle! Ma też jeszcze jedną wadę. Koszmarnie się zmywa, ale czego oczekujemy po 3 warstwach brokatu na paznokciach?


Jak wam się podoba ten shake truskawkowy? Lubicie takie kolory i takie brokaty, czy raczej unikacie? Dajcie koniecznie znać czy macie go, albo czy znacie podobne lakier w niższych cenach i innych kolorach. A ja uciekam do pracy. Buziaki! : *

środa, 22 kwietnia 2015

Tak mi pachnie! - Yankee Candle + promocja dla was

Nie wiem czemu, ale w kosmetykach zapachów kwiatowych nienawidzę. Żele pod prysznic o zapachu kwiatów to zazwyczaj dla mnie udręka. To samo jeśli chodzi o balsamy i perfumy (oczywiście jest kilka perfum kwiatowych, które lubię). Zazwyczaj wybieram zapachy jedzeniowe lub owocowe. Inaczej jest jeśli chodzi o zapachy do domu. Zauważyłam, że 90% owocowych zapachów mi po prostu nie pasuje, za to co kwiatowego powącham to się zakochuje. Dlatego dzisiaj przychodzę do was z 4 kwiatowymi zapachami. Ciekawi co przyniósł ten tydzień? : )

WHITE GARDENIA
 Zapewne się ucieszycie, że w końcu jakieś zapachy dostępne w Polsce. Zapach ten kupiłam dla mojej siostry i obie go polubiłyśmy. To dość intensywny zapach, który świetnie odzwierciedla prawdziwą gardenię. Jest elegancki, stonowany i nie pozostaje w tle. Po chwili palenia czujemy się jak w ogrodzie. Jest to zapach dla typowych miłośników kwiatów jak i dla naszych mam. Dzień mamy jest za niedługo i w sumie myślę, czy mojej mamie nie sprawić tej świecy : ) Sama zresztą też bym ją sobie sprawiła.

LILAC BLOSSOMS
Opłakuje fakt, że zapach ten wycofano, a ja tak późno w nim się zakochałam. Uwielbiam zapach bzu i w sumie wiem, że nie wolno zrywać kwiatów w parku, ale no po prostu muszę czasem wziąć kawałek drzewa ze sobą do domu, by pięknie mi pachniało. Zapach bzu jest jednym z ulubionych mojej mamy, dlatego mam taki sentyment do niego. To idealny zapach wiosny, zapach alejki niedaleko mojego mieszkania w Krakowie. Mocny, intensywny i świeży. Nie wyczuwam tu lawendy jak większość osób wyczuwa w tym zapachu. To zapach wiosny i mojego Krakowa, dlatego dam się pokroić za świecę, ale będzie moja!

HONEY BLOSSOM
 Zapach, który jest moim osobistym zaskoczeniem. A czemu? Nie sądziłam, że go polubię. Bo czemu niby miałabym polubić zapach kwiatów i piżma? No cóż ostatnio wszystko co w sobie ma piżmo jest moim marzeniem świecowym. Nie inaczej mają się sprawy z HB. Wyczuwamy tu łąkę pełną kwiatów, przełamaną słodyczą piżma i perfumeryjnej wanilii. Coś cudownego i wierzcie mi, że świeca będzie moja! Zapach jest intensywny, wprowadzający wiosenny klimat do mieszkania.

FRESH CUT ROSES
Kolejny zapach, który otrzymacie w Polskiej ofercie świecowej. Moja świeca jest już w drodze do mnie, więc zapewne nie zdziwi was jak napiszę, że to najpiękniejszy zapach róż jaki poznałam? To zapach róż ogrodowych zaraz po ścięciu. Czuję tu nie tylko świeże, ogrodowe róże, ale też zielone łodygi, a w szczególności ich zapach po ścięciu. Zapach idealny na wiosnę i lato, bardzo intensywny, świetnie nadaje się do dużych pomieszczeń. Jeśli szukacie niebabcinego zapachu różanego to gorąco wam ten zapach polecam! 


Wszystkie te zapachy kupiłam w Zielonej Mydlarni w Katowicach, a z tego powodu mam dla was niespodziankę. Do końca kwietnia dla moich czytelników na zakupy Yankee Candle mam -20%, a na Kringle Candle -10% rabatu stacjonarnie. Jednak jeśli nie jesteście ze śląska to możecie zakupić zapachy z tym rabatem przez ich fan page. HASŁO : RARITY

Przyznać się, kto z was miał te zapachy, co o nich myślicie?

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Zdrowe ciało, zdrowa Ty!

W zeszłym tygodniu zapytałam się was na fan page'u, czy chciałybyście post związany ze zmianą stylu życia na zdrowszy. A ponieważ mi się udaje jak na razie, to pozwolę sobie wam co jakiś czas coś na ten temat napisać. Dzisiaj porozmawiamy o początkach : )
Jednak, może na samym początku kilka zdań wprowadzenia.

Kiedy jesteśmy mali nie interesuje nas waga i zresztą wiele z nas w podstawówce nie miało z tego powodu kompleksów. Ja w wieku wczesno-szkolnym raczej miałam niedowagę (1 klasa podstawówki - 16 kilo <3) i niestety to też nie uszło uwadze moim kolegom z klasy. Przez 6 lat słyszałam co jakiś czas, że jestem ościotrupem! Cóż poradzić, miałam świetną przemianę materii, bo jadłam za trójkę dzieci. Waga całe szczęście w końcu się wyrównała i to chyba za sprawą niezbyt zdrowego odżywiania na obozach narciarskich. Do gimnazjum poszłam już raczej normalnej wagi. I tu zaczynają się schody. W gimnazjum startowałam w konkursie Miss Polski Nastolatek i dzięki internautom dostałam się do ćwierćfinałów. Niestety odpadłam i wmówiłam sobie, że to wszystko przez fakt, że jestem gruba. No cóż 3 gimnazjum, wzrostu byłam już takiego jak teraz (174cm), a waga 65 kilo. I z tego co wiem nigdy więcej już tyle nie ważyłam. Trzecia klasa gimnazjum to początek mojego odchudzania, gdzie udało mi się zrzucić prawie 15 kilo w dość niedługim czasie.. Po wakacjach przytyło mi się w sumie 5 kilo, ale nie odczuwałam tego jakoś specjalnie negatywnie. Jak zapewne wiecie czasy licealne to dla każdego stresujący czas, dlatego wahania wagowe +/- 5 kilo się pojawiały. Sport, staranie się zdrowo odżywiać to już wtedy było, jednak nie była to najważniejsza sprawa w moim życiu. Na studiach moja waga oscylowała przez 3 lata wokół 60 kilo i te z was, które mnie zdążyły poznać na żywo, wiedzą że nie mam nadwagi czy nadmiaru kilogramów. Po prostu wyglądam zwyczajnie. Pomysł na zmianę swojego stylu życia spowodowany jest wieloma czynnikami i oczywiście również delikatną utratą wagi, ale zapewniam, że to dla lepszego samopoczucia! I uwierzcie z początkami było mi równie źle jak wam! Jednak jest kilka punktów, które pomogą wam w rozpoczęciu. Czasem po prostu narzucamy sobie zbyt wiele na początek.


MAŁYMI KROKAMI DO PRZODU
Błędem, który wielokrotnie popełniałam było założenie, że przechodzę na dietę, ograniczam kalorie, odrzucam słodycze, nie jest fast foodów, ćwiczę 6 razy w tygodniu, biegam, a w dodatku sprzątam w mieszkaniu codziennie i powtarzam rzeczy z uczelni. No cóż na sam początek zmiana życia o 180 stopni, to nie najlepsze wyjście. Gdy tym razem rozpoczęłam zmiany, zaczęłam od eliminowania fast foodów, regularnego jedzenia oraz jakiejkolwiek formy ruchu. Gdy przyzwyczaiłam się do tego dodałam zdrowsze odżywianie i ograniczenie słodyczy.

ZDROWE ODŻYWIANIE, to nie oznacza DIETA GŁODOWA
Kiedyś myślałam, że zdrowe odżywianie spowoduje, że będę wiecznie głodna, bo to przecież mało kalorii, ograniczenie wszystkiego. A to wcale nieprawda! I wiem, że hamburgera z Burger Kinga nic mi nie zastąpi, ale burger zrobiony z ciemnej bułki, kotleta sojowego dobrze zrobionego, pasty avocado i warzyw nie jest zły! To też nie wegetarianizm! Nie odrzucam mięsa, po prostu przyrządzam je w taki sposób, by nie było w nim za dużo tłuszczu. Gotuję, duszę, piekę, albo nawet jeśli to smażę bez dodatku tłuszczu.  Do swojego menu dołączyłam ryby i jeszcze więcej ryb! Nie bójmy się ich, bo są przepyszne! I to nie tylko w postaci smażonych filetów! Chociaż łatwo mi mówić, bo ja kocham gotowaną rybę, dobrze doprawiona i ugotowana na sprężysto jest pyszna, sycąca i mega zdrowa!

ZASTĄPMY SŁODYCZE
Znacie to uczucie, gdy się wkurzycie i potrzebujecie czekolady? Albo, gdy denerwujecie się przed egzaminem i jest wam potrzebny baton? Oglądacie film i macie ochotę na czipsy? No cóż, ja też to mam, i w sumie to chyba najtrudniejsza dla mnie rzecz. Staram się zamiast czipsów przegryzać słonecznik (w Auchanie jest za 5,90 za kilo), zamiast batonów, czy czekolady jeść owoce. I wiem, że łatwo się mówi i jabłko nie zastąpi czekolady, ale zawsze to coś! Podobno jak odczuwamy ochotę na czekoladę to dobrze przegryźć sobie kilka migdałów. Zamiast kupnych batonów możemy sobie sami zrobić batony z bakalii i dodatku ksylitolu. Czasem, gdy mam ochotę na ciastko zamiast kupić sobie w sklepie, lepiej je samemu upiec. Wtedy wiemy dokładnie co tam jest i możemy również ograniczyć zawartość cukrów, a mąkę pszenną zamienić np. na razową lub kukurydzianą. 


SPORT NIE DLA MNIE
Wiem, że większości z nas brakuje czasu na siłownię, biegania nie lubimy, a do ćwiczeń w domu nie potrafimy się zmobilizować. Nie rzucajmy się na codzienne ćwiczenia, jeśli nie jesteśmy przekonani do tego i nigdy nie ćwiczyliśmy. Zamiast nam to pomóc to zniechęcimy się do tego po pierwszych 3 dniach. Wprowadzajmy ruch do swego życia, ale bez nadmiernej eksploatacji. Windę porzuciłam na rzecz schodów. Oszczędzam na biletach i wszędzie chodzę na nogach :) a jak jadę na uczelnie to wsiadam dwa przystanki później i wysiadam 2 przystanki wcześniej. Niby nic, a jednak tyłek się modeluje!

WARZYWA, OWOCE to nowe przysmaki
Nie jem posiłków bez warzyw, czy też owoców. To moja nowa zasada. Warzywa muszą być i na kanapce i do obiadu i na kolację. Jak nie warzywa to owoce. Pokochałam biały ser z warzywami, wszelkiego rodzaje sałatki i owsiankę z owocami!




ZIEMNIAKI, KASZE, RYŻ
Większość osób eliminuje ziemniaki ze swojej codziennej diety, jednak ziemniaki nie są tak złe jak myślimy. Są sycące i zapewniają energii na dłuższy czas. Oczywiście nie mówię o jedzeniu puree z masłem, ale spróbujcie np ziemniaki z maślanką, lub też z jogurtem! Pycha! A w dodatku jak szybko! Co do kaszy i ryżu nie muszę nic dodawać. Zawierają błonnik i są źródłem dobrej energii. Ostatnio uzależniłam się od kaszy gryczanej!

ŚNIADANIE TO PODSTAWA
Ostatnia moja rada to zapamiętajcie: śniadanie to podstawa! Bez śniadania nie wychodźcie z domu! Ja obowiązkowo muszę zjeść w domu cokolwiek, by mieć energię na pierwszą połowę dnia. Ostatnio jem owsiankę z bakaliami, ale kolorowe kanapki, czy też twaróg z warzywami i ciemną bułką to równie świetna sprawa! W wolny dzień można sobie pozwolić na omlet wzbogacany błonnikiem/płatkami owsianymi.

To tak na dobry początek post, myślę aby wam co jakiś czas wrzucać moje przemyślenia i efekty jeśli będziecie chciały, a także przepisy na oszczędne, ale zdrowe jedzenie! Jeśli spodobał wam się post to dajcie znać : ) 

sobota, 18 kwietnia 2015

AA, Krem intensywnie nawilżający 24h

Przepraszam za moją nieobecność, ale niestety nowa praca i studia to ciężki orzech do zgryzienia. Wczoraj to z łóżka nie wyszłam do momentu wyjścia do pracy. Ale przecież na świece zarobić trzeba, prawda?! Dzisiaj przychodzę do was z recenzją kremu, który pojawił się w moich ostatnich ulubieńcach. Zapewne, gdybym przeczytała skład do końca na początku oddałabym go mamie, ale został u mnie i jestem z tego powodu bardzo zadowolona. Krem ten zbiera szereg pozytywnych recenzji i nie dziwię się. Dlatego zapraszam do poznania go z bliska!


Krem zapakowany jest w kartonowym pudełeczku, dodatkowo zabezpieczonym folią. Dxata graficzna typowa dla AA, całkiem przypominającą produkty profesjonalne.  W pudełeczku znajdujemy biały, prosty, plastikowy słoiczek, który urodą nie grzeszy, ale przynajmniej ma folię ochronną, która broni przed sklepowymi macaczami! Co prawda słoiczek to nie najbardziej higieniczne opakowanie, ale trzeba się z tym pogodzić, że większość firm nie ma w swojej ofercie opakowań typu airless.


I tutaj mam kilka słów do powiedzenia. Niestety, ale krem składu to najlepszego nie ma..na 6 miejscu jest parafina, którą przeoczyłam, gdy zaczęłam używać. Jednak po oświeceniu siebie samej, że skład no nie powala uznałam, że będę dalej go używać i zobaczymy co z tego wyjdzie. Krem jest na bazie gliceryny oraz triglicerydów, w składzie ma też ekstrakty, panthenol, ceramidy.


Zapach kremu jest neutralny, dość kremowy z nutą kwiatową, jednak na pewno nie drażniący. Nie utrzymuje się na skórze. Co do konsystencji to jest ona dość gęsta, zwarta, ale nie ma żadnych problemów z rozsmarowaniem. W dodatku bardzo szybko się wchłania nie zostawiając żadnej powłoczki. Jest okropnie wydajny! I spokojnie starcza mi na ok. 4 miesiące używania! 


Produkty AA są dostępne już wszędzie. A cena tego kremu bez promocji to niecałe 20 złotych, za taką sumę myślę, że warto wypróbować. Jeśli nie przypadnie waszej buzi do gustu, to jestem pewna, że szyja ucieszy się z dodatkowego kremu!


Mam skórę mieszaną w kierunku tłustej, a w dodatku ze skłonnościami do wyprysków. Aktualnie jest ona uregulowana i nie sprawia większych kłopotów, jedynie dzięki dobrym oczyszczaniu twarzy oraz nawilżaniu! U mnie nie znajdziecie kremów matujących, chyba że stosuję go jako bazę pod makijaż (już na krem nawilżający). I w sumie przyznam się, że mam obsesję na punkcie nawilżania - to jest mania, co zapewne widać po moim blogu. Krem zachęcił mnie obietnicą intensywnego nawilżania, nawet 24 godzinnego! Zaczęłam go używać jak zwykle bez przekonania i nawet nie wiecie jak miło mnie zadziwił. Po stosowaniu go ponad 2 miesiące nie spowodował żadnego wysypu, zero nowych zaskórników. Nie wiem co to przesuszona, czy też podrażniona skóra wiatrem, zimnem, czy też zmianami temperatur. Zrolowany podkład? To na pewno nie przy tym kremie. Świetnie dogaduje się z każdym podkładem jakiego używam. Skóra jest świetnie nawilżona, odżywiona i zregenerowana. Jest ratunkiem dzień po użyciu kwasów i całkowicie łagodzi podrażnienia. I jedyny jego mankament to fakt, że jego skład nie jest naturalny. Jednak nie zaprzeczam, że kiedyś nie kupię go kolejny raz. Polecam go osobom, które mają suchą skórę, ale też tym, które mają taką jak ja - proszę was przekonajcie się do nawilżania, bo pewnym czasie buziap rzestanie się wam błyszczeć, obiecuję!


A teraz przyznajcie, która z was miała ten krem i go polubiła, a która nie. Ręka do góry!

środa, 15 kwietnia 2015

Tak mi pachnie! - Yankee Candle

Te tygodnie tak szybko mijają, że nie mam pojęcia kiedy to się stało, że dziś jest już środa! A jeśli środa to zapachowy post! Nie wiem, który to już post z cyklu tak mi pachnie!, ale wiem jedno - całkiem sporo zapachów już przerobiliśmy :) Wiem, że miałam dzisiaj wam pokazać swoją kolekcję, ale przełóżmy to na później - mam nadzieję, że mi to wybaczycie! 

Wiele razy w komentarzach piszecie, że zapachy, które wam przedstawiam to nie są wasze zapachy. Najrzadziej u mnie na blogu pojawiają się zapachy owocowe, nad czym część z was ubolewa. Jednak muszę wam się do czegoś przyznać. Jak zapachy owocowe uwielbiam, tak przez długi czas wszystkie zapachy Yankee Candle owocowe, z którymi miałam do czynienia śmierdziały dla mnie chemią. Jednak zamawiam od czasu do czasu jakiś owocek niedostępny w Polsce i o to w ten sposób mogę powiedzieć - w końcu mam owocowego ulubieńca! Ale przekonacie się o tym, który to z zapachów mnie tak bardzo urzekł! Wszystkie dzisiejsze okazy zakupiłam w USA, czy też w Niemczech. Gotowe?

JUICY WATERMELON
Jeśli miałabym wybrać jeden owocowy zapach, który wielbię ponad wszystko byłby to arbuz. Zresztą kocham wszystko co arbuzowe! Kolor, zapach, smak, wygląd! To zresztą też mój ukochany owoc. Dlatego zapewne nie zdziwi was fakt, że w tym zapachu pokładałam wielkie nadzieje. Niestety obietnice, które składa producent, że to zapach soczystego arbuza są nieprawdziwe : c To zapach arbuzowej gumy balonowej. Sztuczny, chemiczny i przesłodzony. No ja ewidentnie tu wyczuwam słodzony zapach. Nie ma nic wspólnego ze świeżym, wodnistym i delikatnie słodkim arbuza.. A szkoda! Potencjalnie miałam kupować świecę, a nawet nie wiem czy skorzystam do końca z wosku..

ORCHARD PEAR
Zapach wycofany w 2012 roku, ja swój egzemplarz dorwałam w pewnym sklepie w Niemczech. Zapach gruszek jest mi bliski i bardzo go lubię. Jednak tutaj zapach gruszek jest na tyle delikatny, że ja wyczuwam w nim raczej cukier, dużo cukru wymieszany z sokiem gruszkowym. W dodatku w zapachu po odpaleniu wyczuwalna jest dziwna drażniąca nuta. Jakby to było jakieś mydło... No cóż jak dla mnie to kolejny mało intensywny zapach, a w dodatku drażniący sztucznością. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę taki prawdziwy zapach gruszek!

HONEYDEW MELON
Aktualnie nie kupimy tego zapachu w polskich sklepach, mimo, że jeszcze jakiś czas temu był dostępny gdzieniegdzie. I czasem żałuję, że jak miałam okazje go widzieć stacjonarnie to go nie kupiłam. Jednak jak to mówią - mądry polak po szkodzie. Zapach ten jest idealny na ciepłe dni, gdy potrzebujemy orzeźwienia i poczucia czystości. To zapach bardzo wodnisty, rześki dokładnie tak jakbyście zmiksowali melona i dodali kostki lodu! Jest o dziwo realistyczny! Jednak na początku czułam nutę czekolady, gdy stanęłam przy kominku i szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia czemu tak się stało. W powietrzu nie było nuty czekoladowej czuć, więc spokojnie to zapewne nos mi robi głupie psikusy!

PINEAPPLE PARADISE
A teraz zapach, który mnie totalnie oczarował i rozkochał w sobie. Spokojnie mogłabym go nazwać jednym z najlepszych zapachów Yankee Candle! Jest PRZEGENIALNY! Intensywny, mocny i realistyczny! To zapach dojrzałego ananasa. Czysty, dojrzały, pokrojony na plasterki ananas. Zapach idealny na lato, gdy potrzebujemy orzeźwienia i pocieszenia! Strasznie żałuję, że ten zapach jest tak rzadki bo bym nakupiła kilku świec na zapas. Jednak jeśli nie lubicie słodyczy to odpada!

I proszę nie piszcie mi, że to dziwne, że nie widziałyście tych zapachów w Polsce, bo aktualnie nie są one dostępne w sklepach! Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie je dostaniecie to Allegro, chyba że gdzieś jakieś sklepy mają je ukitrane. : ) Samplery palę w kominku jak woski, nie jak świeczki, dlatego nie opisuję intensywności 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Green Pharmacy, Szampon do włosów suchych - olej arganowy&granat

Dzisiejszego bohatera kupiłam jak tylko ta seria weszła do sklepów - WIEKI TEMU! Jednak zapasy nie pozwoliły na jego używanie. Potem się okazało, że moje włosy i olej arganowy się nie dogadują, dlatego decyzja o podjęciu używania tego szamponu była trudna. Jednak terminy gonią i w końcu postanowiłam dać mu szansę. Czy słusznie?


Uwielbiam opakowania produktów do włosów Green Pharmacy, są bardzo podobne do tych z Bani Agafii i dają mi poczucie, że używam kosmetyki z recepturami znanymi od pokoleń. Dlatego jak się domyślacie szata graficzna na plus. W dodatku  ta plastikowa buteleczka to dobre rozwiązanie dla tego szamponu i nie ma problemu by go wydostać. Zamknięcie na klapkę jest wygodne i nie połamiemy na nim paznokci.


Szampon nie należy do tych najdelikatniejszych, ponieważ zawiera silny detergent. Mimo, że to nie SLS/SLES to i tak to odmiana silnego detergentu, następnie mamy łagodny detergent, substancja pianotwórcza, kolejny detergent średnio drażniący, związek powodujący wzrost lepkości produktu, panthenol, który działa łagodząco, olej arganowy, ekstrakt z granatu, mamy też silikony. Analizując skład wychodzi, że to taki bardzo średniawy składowo i raczej porównywalny do zwykłych szamponów. 


Plusem jest fakt, że szampon ten jest przeźroczysty, niestety te mleczne/perłowe lubią mi obciążać włosy, dlatego dla mnie jest to plus. Konsystencja jest dość gęstawa i za jednym wyciśnięciem dosłownie WYPADA "glutek". Przez ten fakt szampon już nie jest tak wydajny, bo trudno wydobyć mniejszą potrzebną ilość. Zapach jest elegancki, ale słodki zarazem. Wyczuwam w nim delikatną woń oleju arganowego i kwaskowatość granatu. Mi wystarczył na ok 2 miesiące używania, ale wierzcie że u mnie jest to dość słaby wynik!(chciałabym zaznaczyć, że zużycie szamponu nie zależy od długości włosów! Bo szamponem myjemy skórę głowy, a tylko pianą przeciągamy po włosach!!!)


Jednak cena przemawia na plus, bo kosztuje ok 7 złotych w drogeriach typu Rossman, Natura. Majątek to nie jest, więc mogę wybaczyć mu to, że się szybko zużywa.


Ja tu na skład narzekam, na wydajność, co nie jest tu najważniejszą sprawą. A jak ten szampon się u mnie sprawdził? Początkowo skracał czas świeżych włosów o całe pół dnia, co nie podobało mi się i to bardzo. Dlatego go odstawiłam, teraz gdy wróciłam do niego stosuję go albo do pierwszego mycia, albo do drugiego. Nigdy mu nie zaufam w 100%, bo nie wiem czy domyje mi włosy z olejów, masek i odżywek. Dobrze się pieni i nie wysusza włosów (ale możliwe, że to przez fakt, że lubi ich nie domyć). Nie podrażnił skalpu, ani nie uczulił mnie. Jakoś nie zauroczył mnie tak jak niektóre dziewczyny, po prostu był to taki o szampon z drogerii, który w składzie ma silny detergent oraz silikony. Nie powodował bym miała splątane włosy po umyciu, ale wiecie, że u mnie to rzadko się zdarza. Nie zamierzam powrotu do niego, mimo że ładnie po nim włosy pachną. Jednak wolę czyste, a nie tylko pachnące włosy.


Miałyście ten szampon? A może miałyście inną wersję, którą warto wypróbować? Ja miałam kiedyś dla włosów przetłuszczających się i suchych na końcówkach z tego co pamiętam i byłam całkiem zadowolona :) Tej wersji akurat wam polecić nie mogę, bo ani skład ani działanie nie podbiło mojego serca.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Moja Mama Testuje, czyli SKINETIC, Nawilżający krem na pierwsze zmarszczki

Po pierwsze chciałabym się też tu pochwalić, że zdałam egzamin zawodowy - kwalifikację A61 i od teraz jestem zawodową kosmetyczką! Co prawda na razie tylko twarzy, szyi oraz dekoltu, ale zawsze! Cieszę się ogromnie, bo zdałam za pierwszym razem i mam to z głowy!
Druga sprawa, że byłam na targach kosmetycznych i zwariowałam! Ale opanowałam się! - jesteście dumne?
To tyle jeśli chodzi o sprawy: co u mnie: ) 

Kilka słów wstępu co do samego kremu się wam należy. Krem stosowała moja mama i smutno jej na myśl, że krem się skończył, ale obiecałam wyrazić jej zdanie na blogu. Krem pod oczy marki SKINETIC bije rekordy popularności każdego miesiąca, dlatego wyszłam z założenia, że i krem do twarzy was zainteresuje. No dobra to kto ciekaw, czy  krem odmłodził moją mamusię?


Dla osób, które pierwszy raz czytają post z recenzją mojej mamy muszę przybliżyć typ jej skóry. Z racji wieku nie ma już tylko pierwszych zmarszczek (nad czym ubolewa). W dodatku ma skórę suchą z problematycznym podbródkiem. Ma niesłychanie wrażliwą i alergiczną skórę (ma również alergię na wodę z kranu!). Kolejną kwestią jest fakt, że jest bardzo wrażliwa na zapachy i większość dla niej jest nie do zniesienia! (dobrze, że nie mieszkam na co dzień w domu, bo by nie przeżyła moich świec!). Jak już wiemy podstawę, to przejdźmy do konkretnych informacji.


W kartonowym pudełeczku, które ucierpiało podczas podróży do mamy znajduje słoiczek ze szkła. Słoiczek jak zobaczycie jest przeźroczysty, dzięki czemu widać zużycie. Słoiczek jest zakręcany białą nakrętką i nie ma przy tym żadnego problemu. Moja mama jest zadowolona, a ja jak wiecie wolę opakowania typu airless. Dodam, że słoiczek do samego końca wygląda bardzo estetycznie. Sama szata graficzna jest przyjazna, minimalistyczna i przypomina mi trochę kosmetyki gabinetowe.


Jak widzicie skład nie należy do tych najbardziej wyszukanych, bo już na samym początku mamy parafinę, co nie przeszkadza mojej mamie, a wręcz wydaje mi się, że pomaga jej w zimę, bo chroni jej suchą skórę przed podrażnieniami i dodatkowym wysuszeniem przez mróz. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to fakt, że w składzie w końcu napisali poprawnie, że jest ekstrakt z komórek macierzystych, a nie że są komórki! Za co plus - nie okłamują (chociaż w opisie już piszą komórki...) W połowie składu widzimy kilka aminokwasów - co jest rzadko spotykane. I trzeba przyznać, że jak na początku kremu skład nie zachwyca to już środek jest przyjemny. Na ostatnim miejscu mamy zapach, dlatego też mogła go moja mama używać.


Krem jest dość lekkiej konsystencji, która szybko się wchłania. Nie trzeba go wiele, a dla mojej mamy był całkiem wydajny, bo wystarczał na 3,5 miesiąca.  Zapach kremu jest bardzo delikatny, wchodzący delikatnie w kwiatowe nuty.

Cena kremu to przynajmniej na doz.pl to 24 złote. Niestety nie wiem jak z dostępnością, ale podejrzewam, że w super pharm można go dorwać no i oczywiście na doz.pl : ) Krem jest produkowany przez firmę Oceanic, to ta, która też produkuje AA : )


Zastanawiacie się zapewne teraz, czy w takim razie warto poszukiwać tego kremu. Jeśli wam parafina nie straszna to moja mama uważa, że warto! Widzi znaczną różnicę pomiędzy tym kremem, a innymi niż miała. Na samym początku dzwoniła do mnie i mówiła, że nie łuszczy się jej skóra oraz, że jest optymalnie nawilżona. Nie ściągało jej skóry, nic nie piekło. Krem nadawał się pod podkład i nie rolował go. Bardzo szybko się wchłaniał, pozostawiając skórę wygładzoną i delikatną. Po tych 3 miesiącach używania moja mama zauważyła spłycenie tych płytszych zmarszczek oraz poprawę w kolorycie skóry. Oczywiście nie jest to jak efekt po liftingu, czy innych inwazyjnych zabiegach, ale jest zauważalny. Gdy robiłam zdjęcia moja mama była zasmucona faktem, że się kończy i że krem, który ostatnio używa jest beznadziejny porównując go do tego. Zapach kremu nie drażnił mojej mamy, a samo mazidło nie uczuliło. Mimo parafiny w składzie nie pojawiły się żadne wypryski na brodzie. Czy mama wróci do niego? Myślę, że tak chociaż z tego co wiem aktualnie przeżywa fascynację żelem hialuronowym : )


Dajcie znać jak u was się sprawdził ten krem jeśli go miałyście!